Antonina z Morycem i kózką Sarą (jej poświęcę osobny post) chodziły za mną krok w krok. A trawa rosła jak szalona tego lata. Trzeba było szukać następnych owiec. Było mi już wszystko jedno, czy będą rogate czy nie. Ofert sprzedaży, jak na złość , nie było wcale. Gdy znalazłam jedną jedyną, to dowiedziałam się, że zostały im tylko dwie owieczki i parę tryczków. Umówiłam się, że następnego dnia przyjadę. A potem nie spałam całą noc. Jak ja pojadę, skoro kiepski ze mnie kierowca i w dalekie podróże za kierownicą się nie wypuszczam. A tu trzeba przejechać kilkaset km w jedną stronę, a potem z powrotem, i to szybko, aby się zwierzęta nie męczyły. Minął ranek, minęło południe a ja siedziałam , siedziałam… W końcu przeprowadziłam ze sobą poważną rozmowę i pojechałam. Trafiłam cudem jakimś bez problemu pod sam dom sprzedających, jakby mnie kto prowadził – taki jakiś GPS anielski.
Pan miał stadko klasycznych, pięknie szarych wrzosówek, bezrogich. Owieczki były małe, ja bym je przy matce zostawiła jeszcze jakiś czas, ale w mądrych książkach piszą, że jak jagnięta jedzą siano same to można je odstawić od matek. No i się je odstawia. Jak nie kupię ja, kupi kto inny. Kupiłam. Dowiozłam szczęśliwie do domu i „ochrzciłam” jako Rut i Deborę. Pozostały bezrogie. Rut jest czarna, Debora była szara. Poległa dwa lata później w walce o pierwszeństwo w stadzie. Walczyła z Abigail, owcą o największych rogach, jedną z piękniejszych moich owiec.
Debora zadomowiła się szybko, a Rut do dziś jest jakaś taka smutna. Nie jest urodziwa, ale jest jedną z najlepszych matek. Długo opiekuje się swoimi dziećmi. A jej dzieci na przekór wszystkim prawom natury są ładne i dorodne, córki mają nawet niezłe rogi. Rut ma delikatne runo, czarne z brązowymi refleksami, które powstają na końcówkach od słońca.
Córka Debory – Miriam-jest jej kopią. Ma też bardzo delikatne szare runo. Jak na nią patrzę widzę jej matkę.
Nadeszło lato. Chodziłam pasać moje maleńkie stado. Siadałam na łące z książką, a owce wraz z kózką się pasły. Czasami mi uciekły zanim się zorientowałam, ale przybiegały z powrotem, gdy je wołałam. Wylepiałam też ściany owczego domku gliną, zmieszaną z sieczką i sianem. Chcieliśmy, aby miały szachulcowy dom. We wrześniu zaczęłam rozglądać się za ogłoszeniami o sprzedaży owiec. Znalazłam jedno. Tym razem nie pytałam już o nic, poza ceną. Pojechałam. Trasę wybrał mi mąż. Była to droga przez mękę – remonty, objazdy, wahadło. Spóźniłam się dwie godziny. Dotarłam do wsi położonej w lesie, z mnóstwem domów szachulcowych, które bardzo mi się podobają. Raj prawdziwy. Nie mogłam znaleźć właściwego adresu. Jak już znalazłam pan od owiec powiedział, że owiec już nie ma.
- Jak to nie ma?
- No nie ma, bo miała być pani o 11. a jest 13. Spóźniłam się, przeprosiłam, ale dlaczego nie ma owiec?
- Nie ma, bo poszły.
Już nie mogłam. Te teksty zawsze były takie, mówimy po polsku, a za nic nie wiem, o co chodzi, ale ja też tak mówię czasem.
–Co to znaczy poszły?. Poszły sobie, czy poszły, bo sprzedane.
-Nie, no poszły się paść.
Odetchnęłam z ulgą.
-No to teraz ze sprzedaży „nici” – pan znowu zaczął.
-Dlaczego „nici”?
-Bo poszły.
-A nie mogłyby wrócić?
-Pewnie by mogły, ale nie wiem dokąd poszły.
Wierzcie, czy nie, rozmowa w tym stylu trwała jeszcze z kwadrans. Myślałam, że już dłużej nie wytrzymam nerwowo. Jak w końcu ustaliliśmy, w którym kierunku mogły pójść i postanowiliśmy ich szukać, musieliśmy czekać na żonę pasterza, bo tylko ona mogła je, sobie wiadomymi sposobami , namówić do powrotu i tylko jej samochodem mogliśmy jechać, bo ten samochód owce znały. I niech mi teraz ktoś powie, że ja jestem nie całkiem normalna.
Żona pasterza wróciła, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. W drodze dowiedziałam się, że ich owce mają do dyspozycji 500 h parku krajobrazowego, nie mają żadnej zagrody, owczarni, żyją zupełnie, jak chcą i jest ich około 200. Ile dokładnie nie wiadomo, bo psy, lisy, jenoty etc. Raz w roku trzeba zrobić spis więc wtedy wiadomo ile ich jest na dzień spisu. Zimą jedzą siano zgromadzone w wielkiej wiacie. Piją wodę z rzeczki, bo nie zamarza do końca. Rodzą więc na mrozie, nie wiadomo gdzie. Najpierw byłam przerażona, potem pełna podziwu dla owiec, że dają radę. A potem je zobaczyłam. I wiedziałam już to, czego i Wy się teraz domyślacie. Tak, to były one, owce z moich snów. Ujrzałam piękne stado kolorowych owiec, rogatych, o długim runie. Wyglądały tak dostojnie i magicznie, że zaparło mi dech. To były moje owce. Jak najbardziej realne, z krwi i kości. I kilka z nich mogłam kupić. Jeśli uda się je namówić do powrotu.
Sen się spełnił ... I jak tu nie wierzyć w cuda?
OdpowiedzUsuńTo ja poproszę jeszcze...
OdpowiedzUsuńTa polszczyzna - niepolszczyzna bardzo mnie ubawiła. Czekam na ciąg dalszy.
OdpowiedzUsuńDawaj, dawaj dalej...! :)
OdpowiedzUsuńDoczekać się nie mogę...:)
No tak Pani Hitskok potrafi Pani budować napięcie, a my już po nocach nie śpimy czekając na następny odcinek :)))
OdpowiedzUsuńPOZDRAWIAMY
No nie chcę Was tak zasypywać tymi postami, bo i długie takie one i dość monotematyczne. Jak już widzicie, ja o moich owcach to mogłabym opowiadać długo. Pozdrawiam
Usuńjakie długie :-? jakie monotemtycznne :-? przecież CIebie się czyta jak najlepszą powieść :-) Beata ,masz nie tylko pasterski talent :-D
Usuńto opowiadaj, opowiadaj :DDDDDDD czyta się z wielką przyjemnością, bo są to opowieści o miłości :DDDDDDDD
UsuńWyobrażam je sobie, jak wychodzą powoli z zarośli. W gęste futra mają wplątane liście. Słychać cichy trzask łamanych gałązek. Patrzycie na siebie z uwagą.
OdpowiedzUsuńTo musiała być piękna chwila! Nawet, jeżeli wyglądała zupełnie inaczej ... :)
Napisz proszę, coś więcej o tym niezwykłym miejscu. Ich właściciel współpracował z Parkiem Krajobrazowym, w ramach jakiegoś projektu unijnego? Czy kompletnie inna historia?
Pozdrawiam cieplutko!
Ja też chcę znać odpowiedzi na te pytania :DDDDDDD
UsuńEj bo zaczynają mi się moje własne owce marzyc:)jak nic masz mnie na sumieniu:))
OdpowiedzUsuńRogata Owieczko opowiadaj, opowiadaj. Miałam szczęście, że trzy posty za jednym razem przeczytałam, ale już czekam na kolejną opowieść.
OdpowiedzUsuńRogata Owco... no przecież... no żesz.. do Stu Tysięcy Aniołów.... ZACHWYCAJĄ MNIE TWE ROGATE OPOWIEŚCI. O realnym świecie piszesz a brzmi jak z Baśni 1000 i jednej nocy. :-)
OdpowiedzUsuńTo bajka spełniona. Czytam z wypiekami!!!!
OdpowiedzUsuńJa tam nie wierzę w żadne zaklinanie ani życia poprzednie:) Zwierzęta poznają dobrych ludzi i czasami nic nie trzeba do nich mówić ,by słyszały:) Opowiadaj dalej-czekam z niecierpliwością !
OdpowiedzUsuń500 ha parku, no to jest niezły wypas dla owiec. A Twoje owce na jakiej powierzchni się pasą. Pewnie potrzebują także sporo ziemi do wypasu prawda?
OdpowiedzUsuńNa Twój blog trafiłam od "Ech marycha". Potwierdzam zdanie przedmówców, masz dar opowiadania i chociaż nie przepadam za rogacizną czy owcami, to psami się zachwyciłam. Będę wpadać od czasu do czasu, by zobaczyć co słychać u Ciebie i Twoich owiec o bardzo ciekawych i niepospolitych imionach. Serdecznie pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń