Mimo iż myśl o porzuceniu Doliny pojawiła się już
parę lat temu (jako niespokojny duch lubię być „w drodze”), nie sprzedaliśmy gospodarstwa
(teraz też tylko dom). Było ogłoszenie i sporo potencjalnych nabywców. Trzeba
było wybrać kogoś z tego grona. Gdy nabywca potencjalny, z którym podpisaliśmy
umowę przedwstępną, czekał sobie (długo)
na odpowiedź banku w sprawie kredytu na zakup całego gospodarstwa, my odbyliśmy
wycieczkę w nasze ulubione krajobrazy, aby obejrzeć aż 5 domów (do piątego już nie
weszliśmy).
Oglądanie wielu domów,
rozciągnięte w czasie, jest wbrew mej naturze.
Nie zniosłabym tego procesu. Jeden weekend musiał nam wystarczyć na te
oględziny. Dom, który ewentualnie, od
biedy, mógł być wzięty pod uwagę, zatrzasnął
nam swe wrota przed nosem. Literalnie. Nie było wiatru, przeciągu, dom był
pusty, właściciele ( Holendrzy) musieli wyjechać przed naszym przyjazdem, zostawili
nam otwarte drzwi, które po obejrzeniu mieliśmy po prostu zatrzasnąć. Taki luz.
Ten jawny afront domu na wstępie naszej znajomości (jakże inaczej przyjął nas
dom w Dolinie) odebraliśmy jako znak, że nic z tego nie będzie. Stojąc przed
zamkniętymi drzwiami domu, który jako jedyny wchodził w rachubę, byłam już pewna, że nabywca kredytu nie dostanie. I nie dostał.
A my pozostaliśmy w Dolinie. Spojrzałam wtedy jakoś inaczej na mój mały dom i
wielkie piękne łąki, i postanowiłam pokonać w sobię nomadę, i zostać tam „już
na zawsze”.
Zbudowaliśmy nową dużą wiatę dla owiec (miały dwa domki owcze
całkiem spore), dosadziłam róż i hortensji. Megi Moher przywiozła wielkie wiązy
i kilka dereni. Wszystko się świetnie przyjęło. A ja jeździłam sobie do I. I
tak już miało zostać.Gdy mię będzie nachodzić tęsknota za ulubionymi
krajobrazami, pojadę do I. Na parę dni. Tak
minęły trzy lata.
Aż tu nagle, niespodzianie, kiedy już odniosłam
pewne zwycięstwo nad wędrowcem w mej duszy...
pojawili się młodzi ludzie. Zakochani w sobie i
zauroczeni naszym w Dolinie gospodarstwem i owcami, o którym opowiedziano im na
jakimś szkoleniu. Nie miałam już serca do zmian i przeprowadzek, a może tylko
do „papierów” i całego tego zamieszania, tym bardziej, że proces cały
trudniejszy był do przeprowadzenia po słynnej i brzemiennej w skutki nowelizacji
w ukur, nie wiem.
Początkowo odmówiłam. Kusili potencjalni najemcy, Pasterz
kusił. Przecież chciałaś, mówił, będziesz bliżej I., mówił. Spróbuj, mówił. Co
ci szkodzi, mówił, trochę papierów i czekania.
Nic nie tracimy. Dobra, pomyślałam. Niech Wam będzie, pomyślałam. Dla
świętego spokoju. I tak się nie uda i, aby słowo ciałem się stało, zaraz na
wstępie zrobiłam awanturę w KOWR, w przytomności i ku rozpaczy in spe właścicieli i Pasterza. Starałam
sie bardzo...Daremnie.
Muszę tu dodać, że nie szukaliśmy w owym czasie żadnego
domu. Na wszelki wypadek, aby nie musieć żegnać się z marzeniami, gdyby się nie
udało. Bo chcesz, czy nie chcesz, oglądając domy jednak marzysz i „witasz się z
gąską”.
„Co los spuści, przyjąć trzeba”.
Gdy okazało się, że potencjalni nabywcy będą za chwilę dysponować realnymi środkami
płatniczymi i wcale nie mają zamiaru rezygnować, trzeba było się spieszyć. Skoro
powiedzieliśmy „a”, to musieliśmy wreszcie powiedzieć „b” i znaleźć jakąś
chałupę. Ale żeby znaleźć, trzeba w końcu zacząć szukać. Czyli jak zawsze. Hals
über Kopf, na łeb, na szyję. Pasterz przeglądał
ogłoszenia i spodobała mu się pewna zagroda (tylko ona). Do mnie zdjęcia zagrody
tej nie przemówiły wcale, a nawet wprost przeciwnie. Pomyślałam, że na pewno
nie chcę tych ruin, za żadne pieniądze, nie mówiąc o tym, że to my mielibyśmy te
pieniądze zapłacić. Pasterz w ogóle mnie nie słuchał. Po prawdzie też i nie
było w owym czasie niczego ciekawego dla nas. Potrzebowaliśmy już dość pilnie
solidnego domu do remontu z budynkiem gospodarczym, nadającym się do
zwiezienia dobytku, mnie i zwierząt. Zwierzęta te potrzebowały pastwisk. Chociaż
ze 3 ha. Koniec końców po naradzie wybraliśmy się na rekonesans. Czas nie
sprzyjał wycieczkom, bowiem na świat przychodziły jagnięta, a wtedy pasterze
winni być na miejscu. Wypad był więc krótki. Ekspresowo obejrzeliśmy trzy domy
(w sumie z poprzednimi wycieczkami obejrzeliśmy ich 10).
Kupiliśmy zagrodę, która uwiodła Pasterza, ku
wielkiej uldze sprzedających, którzy nie bardzo liczyli, że uda im się ten cały
zrujnowany majdan szybko sprzedać. Cena była wysoka, za wysoka według mnie, ale
cóż...gdzieś trzeba było zamieszkać. Udało się też wynegocjować pastwiska (za
dopłatą, ale znośną). Od razu mogliśmy bez ceregieli urzędowych kupić tylko dom
na działce do 50 arów. Potem czekaliśmy na zgodę (lub brak sprzeciwu) KOWR,
gdyż byłam rolnikiem z innej gminy. Udało się.
Tym razem jednakże nie powiedzieliśmy nikomu (nawet
dzieciom) o naszych planach. Do samej
przeprowadzki nikt nie wiedział, że się wyprowadzamy. Ani rodzina, ani
przyjaciele, ani sąsiedzi. Ja chyba też nie. Pakowanie rozpoczęłam,gdy zadzwonił
kierowca ciężarówki, że pomylił drogę i trochę się spóźni. A było co pakować. W
końcu żyliśmy tam 18 lat.
Jeszcze w Dolinie. Wiosenne niedzielne śniadanie |
Fragment tymczasowej kuchni w Wąwozie (niech Was nie zmyli ten zlew) |
Anton w Dolinie |
Fragment odgruzowanego korytarza w pierwszym tygodniu |
Beczka od Hany |
Przytulny pokoik na piętrze |
Tymczasowa kuchnia w stanie destrukcji |
Tu stała rozpadająca się kuchnia kaflowa (kafle nie do uratowania) |
Nasza nowa kuchnia i pokój dzienny in statu nascendi |
Odbiór robót |
Późne jesienne róże. W sieni jeszcze szaleństwo, ale już da się żyć. |
A to już prawie adwent. Na parę chwil przed odwiedzinami Agniechy i Inkwi |
Na potrzeby tytułu wykorzystałam jedną z „perełek”,
którymi raczył nas pewien wykładowca na zajęciach z tzw. wojska (zaginął mi w
tych moich przeprowadzkach zeszyt z cytatami, a byłoby co cytować).
Pozdrowienia dla Czytających
Trzy razy zaczynałam komentarz i nie znalazłam właściwych słów. Zostanę przy: podziwiam i gratuluję.
OdpowiedzUsuńAch Ewo, bo przestanę pisać. Te och mnie deprymują.
UsuńJa od lat podczytuję anonimowo. Nie mogę jednak nie skomentować. Jesteście pasjonujący i bardzo się cieszę mogąc znowu czytać o Waszym nietuzinkowym życiu. Dom cudowny. Zwierzaki uwielbiam. A Dolny Śląsk , chyba w poprzednim życiu tam mieszkałam:)
OdpowiedzUsuńSerdecznie Cie witam oficjalnie Iwciu i bardzo mi miło, że czytasz.
UsuńDolny Śląsk coś w sobie ma. Dla mnie szczególny urok mają oczywiście tereny dawnego Księstwo świdnicko-jaworskiego. Od dzieciństwa już.
Wysłałam zdjęcia na maila.
OdpowiedzUsuńOdebrałam i dziękuję. Przydadzą się
UsuńDom Ostatni przy Waszych wędrownych zapędach brzmi jak stabilizacja życiowa. Dom Ostatni "zagadał" do Was chyba w ostatnim dla siebie momencie, bo wyglądał tak jakby dopiero wczoraj skończyły się działania wojenno-okupacyjne. Skoro dla Was takie przedsięwzięcie jest dozgonną zabawą to bawcie się dobrze.
OdpowiedzUsuńDziękujemy i postaramy się mieć nieustającą radość z tej zabawy.
OdpowiedzUsuńDołączam się do achów i ochów. Tylko nie waz się przestać pisać i wstawiać zdjęcia...Pozdrawiam, pełna podziwu...
OdpowiedzUsuńZ duszą nomada ciężko jest żyć. Gdy już robi się ciepło, miło i przytulnie, każe wstać i szukać ruin. Ściskam bardzo, bardzo.
OdpowiedzUsuńDziękuję! (czekam jeszcze na te magiczne schody do piwnicy :)
OdpowiedzUsuńw dalszym ciągu pozostaję w zachwycie nieustającym ach i ah piękny dom z wieloma duszami.
OdpowiedzUsuńPrzeurocze miejsce. Ślicznie tam macie. Jestem zauroczona.
OdpowiedzUsuńWiosna u Was musi być magiczna, jak tam te piękne kamienne schody i łuki?
OdpowiedzUsuń