Nomen
omen.
Pacjan z Barcelony czyli wyznania jawnogrzesznicy
Od miesięcy nic nie piszę. W marcu rok skończył mój
blog. Trochę głupio zakładać bloga i nie pisać nic. Nie mam w sobie dyscypliny.
Nie mam czasu. Nie nadaję się na blogerkę. Wolę czytać u innych, niż pisać u siebie. Mimo że mnie nie ma,
to i tak różni spamerzy zawalają mi skrzynkę mailową. W narodzie naszym jest spora liczba
zatroskanych bezinteresownie naprawiaczy świata, zabierających głos u każdego i
na każdy niemal temat. Nie pisałam więc także w celach niejako „naukowych”.
Okazało się jednak, że czy piszę, czy nie, piszą do mnie różni Nabale (nikt nie
użył takiego imienia, ja tak sobie nazywam autorów anonimowej korespondencji.
Kto ciekaw niech sobie wygoogluje 1. Księgę Samuela, wers 25)
Z drugiej strony umarlibyście z nudów, gdybym zaczęła
prowadzić coś na kształt pamiętnika pasterskiego, co było pierwotnie moim
zamiarem. Pasterskie życie bowiem jest
zdeterminowane kalendarzem owczego żywota i raczej mało zajmujące. W połowie
sierpnia szał miłości (tzw. krycie dzikie), a od 15 stycznia – czyli jak Pan
Bóg przykazał – narodziny jagniąt. Najpierw urodziła Tamar dwa baranki,
następnego dnia zaś Salome jedną owieczkę. Moabitka powiła dwa baranki dnia
trzeciego i nie zamierzała, przynajmniej na początku, zajmować się swoim
potomstwem. Zmusiła mnie tym samym to roli mamki, jak co roku. I tak dalej. I
tak dalej. Rachel powiła trojaczki, co nie jest częste u wrzosówek, z pewnością
aby trochę zburzyć monotonię
bliźniaczych porodów. Zajęła się od razu
całą trójką, mimo braku trzech sutków. Stado tak mi się więc powiększało do
końca zimy, która w tym roku w związku z ociąganiem się niektórych panien z
porodami, przesunęła się prawie do połowy kwietnia. Bo moim owcom najlepiej "wychodzą" zimowe porody. Nie wszystko szło jak z płatka, bo tak nigdy
nie idzie. Przy zwierzętach, szczególnie zimą, jest dużo pracy. Samych jagniąt
mam kilkadziesiąt. Sześć dokarmiałam butelkami. W gospodarstwie praca się nigdy nie kończy. Tak jest i teraz, bo trzeba dodatkowo zająć się
ogrodem kuchennym (który jest naprawdę duży) i założyć od nowa przedogródek,
który czasy świetności ma za sobą. W erze przedowczej i protokomondorskiej był piękny.
Jest już ogrodzony, więc kiedyś znów będzie cieszył me oczy, ale zanim to nastąpi,
dostanę nieźle w kość. Prócz tego, by owce mogły znów dziczeć na pastwiskach,
należy naprawić ogrodzenie. A teren jest spory. Nie wszystko mam wysiane, czy
posadzone. Nigdy się zbytnio nie spieszę. Festina lente – to moja dewiza.
Sprawdza mi się od wielu lat. życie to nie wyścigi. Ogród jest dla mnie ważny, ale nie mam duszy ogrodnika. Mimo to, wszystko nam rośnie w dużych ilościach. Mam jeszcze swoją marchew, pory, dynie, fasolę. Mam już swój
szczypiorek, rukolę, zieloną pietruszkę i zioła. Czekam na sałaty i kwiaty.
Pacjan wraz z Izydorem i pasterka
Hildegarda
Koguty dla Mnemosyne o pięknych włosach
Buziaki Peti i (Arabii) Felix
Wielkanoc 2013
Orwell stróż
Klemens z żonami
„Bóg woła
gwiazdy po imieniu” (Iz 40, 26). Ja po imieniu wołam owce moje i psy, i koty, i
kury i gęsi wołać będę, gdy przybędą.
Grzeszę więc jawnie. Bo wołam wszystkie zwierzęta ludzkimi imionami. Co
nie uszło uwadze czujnych tropicieli występku i grzechu. Bo jakże to tak?!.
Zwierzętom ludzkie imiona nadawać. I do tego święte. Żeby tylko psom i kotom, ale baranom. Nie uchodzi. Najbardziej oberwało mi
się za …kto zgadnie? Oczywiście za Franciszka. Bo akurat papież imię to sobie upodobał był
niedawno. „Powinnam baranowi imię zmienić”. Ale grzechu to i tak nie zmyje. Nie
wiadomo tylko czy zgrzeszyłam ciężko, czy lekko. Tak czy siak pokutować
powinnam i nie nazywać więcej zwierząt ludzkimi imionami. Tak mi radzi życzliwy
Anonim powołując się na wypowiedź pewnego księdza P. (nomina sunt odiosa). Od
grzechu do pokuty droga niedaleka. Pacjan zbliża się wielkimi krokami.
W
dzieciństwie uwielbialiśmy z bratem wyszukiwać w mądrych książkach imiona. Patrystyczne,
biskupie, perskie, greckie, rzymskie i przeróżne przydomki. Nadawaliśmy je też
naszym zwierzętom (miały ich po kilka naraz),
roślinom w ogrodzie czy różnym przedmiotom (to ponoć świadczy o chorobie psychicznej, więc jakby co, jestem usprawiedliwiona). Co i rusz natykaliśmy się na
fascynujące imiona. Marzyliśmy o innych imionach dla nas. Nasze nam się wcale nie podobały. Bo też i rodzice nie wykazali się w ich wyborze
wielką kreatywnością. Dwa liche przymiotniki łacińskie wybrali na imiona dla ukochanych
dzieci. Rodzice tłumaczyli nam, że imię jest wróżbą, stanowi znak, może np.
zdradzać cechy charakteru człowieka lub przeznaczony mu los (tu muszę dodać, że
rodzice trafili z naszymi imionami doskonale, ale wtedy widzieliśmy to zupełnie
inaczej). Na chrzcie nadano nam po dwa imiona, ale i te drugie dawały
świadectwo zupełnego braku fantazji naszych rodzicieli. Mnie dano na imię
Maria, a bratu Józef. Ja chciałam mieć
na imię Berenika a mój brat Polikarp, albo ostatecznie Izydor, bądź Euzebiusz.
A wszystko zaczęło się oczywiście przez ojca. Po
przebrnięciu przez historię filozofii Stoeckla i Weingaertnera spodobało mi się
wertowanie i czytanie podobnych pozycji. A tych na półkach nie brakowało.
Pewnego dnia natknęłam się na taki kwiatek: „Św. Pacjan z Barcelony :
studium patrystyczne”, autorstwa Jana Czuja, pozycji wydanej w Tarnowie, nakładem
Księgarni Zygmunta Jelenia w roku 1923.
Imię to pokochaliśmy z bratem wielką miłością. Pacjan z Barcelony. Nigdy
wcześniej nie słyszeliśmy podobnego imienia. Nie kojarzyło się nam ono wcale z
pacanem (naszym kolegom wszystkim bez wyjątku tak się od razu skojarzyło). A od
Pacjana nieduży krok dzielił nas od fascynacji innymi podobnymi. Stąd i
Polikarp ze Smyrny, Euzebiusz z Cezarei, Izydor z Sewilii czy Bazyli Wielki. Dwóch kolegów
dziadka - Pan Izydor (nie pamiętam nazwiska) i Pan Bazyli B. bardzo nam
imponowało. Nosić takie zacne imiona, to było coś. Od Pana Bazylego
dowiedzieliśmy się, że pochodził z Buczacza. Mówiliśmy więc o nim od tego czasu nie inaczej,
jak tylko Bazyli z Buczacza. Żadne imię nie przebiło oczywiście Nabuchodonozora. To
dopiero było super imię. Imieniem tym nazwaliśmy kota.
Tak już mi zostało z nadawaniem „ludzkich”
imion zwierzętom. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to „brak kultury”, nie „szanowanie
uczuć innych ludzi, bo jakby tak ktoś szedł z dzieckiem i ja wołałabym swoje
zwierzę imieniem tego dziecka…” Jak żyję nie słyszałam jeszcze, by ktoś nazwał
swe dziecko Pacjan z Barcelony, Hildegarda z Bingen. Nie spotykam dziewczynek
imieniem Salome, Rachela czy Ryfka, przynajmniej nie tu, gdzie mieszkam. Nie
chadzam z owcami po parkach na spacery ani na imprezy masowe. Poza tym imiona z
którymi się stykam najczęściej to Nikola, Andżelika, Samanta, Aleks, Kevin czy
Fabian. Akurat te nie są w moim typie. A kilku Franiów, Tymek i jego siostra
Estera bardzo się cieszą, że mam psa Tymka i owcę Esterę oraz barana
Franciszka. A na koniec wyznam Wam, że najwięcej Barbar znałam, że się tak
wyrażę, wśród przedstawicielek gatunku bos taurus, czyli krów.
Serdecznie pozdrawiam wszystkich
odwiedzających i życzę udanego odpoczynku majowego.