Biegająca z owcami - tak widzi mnie Jola z "Innej bajki"
A taki widok mam niedaleko
"Malarstwo" nakubkowe
Pomidory z ogrodu, zioła z łąk
Odkąd zamieszkałam na wsi mam wrażenie, że jestem na niekończących się wakacjach. Bez względu na porę roku i moje liczne obowiązki wiodę sielskie życie wiejskiej baby. Śpię, a mi rośnie. Rosną owce, psy i koty, rośnie trawa, rośnie wełna, rośnie w ogródku, rośnie góra serów, rośnie ciasto chlebowe, tylko ja jakoś nie rosnę, a nawet jakby trochę mniejsza jestem z każdym rokiem.
Wszystko w gospodarstwie robię sama przez okrągły rok. Pomoc jest mi potrzebna przy strzyżeniu owiec, zwózce siana, likwidowaniu zimowej ściółki, która tworzy się pod paśnikami w owczym domku i na zewnątrz. Drewno tnie i rąbie mąż, bo to uwielbia. Przed jego wyjazdami, które mogą trwać nawet kilka miesięcy, zawsze mam przygotowane drewno do kuchni.
Codziennie budzi mnie kogut Klemens skoro świt czyli około czwartej nad ranem swoim przenikliwym głosem. Cieszę się wtedy, że nie mieszkam tam, gdzie pianie koguta powoduje awantury sąsiedzkie, gdzie jeszcze niby wieś, ale życie w zasadzie miejskie i każdy odgłos żyjącego zwierzęcia jest zamachem na spokój sąsiada i zakłóca ciszę nocną, dzienną, etc. Nie wstaję z łóżka od razu, ale oddaję się lekturze do jakiejś godziny szóstej. Jak poczytam, wstaję, wypuszczam Tymka , bo on sypia w domu, nie jak reszta psich towarzyszy na dworze, ponieważ ma „tendencję do włóczęgostwa” i nie chcę, aby na swoje włóczęgi zabierał resztę towarzystwa . Rozpalam w piecu, mielę kawę w starym młynku ręcznym, stawiam na piec i idę dokonać porannych ablucji. Akurat jak kończę te toaletowe czynności, czuję już zapach świeżo zaparzonej kawy. Wypijam, karmię koty, psy, kury i idę na spacer w poszukiwaniu owiec, które o tej porze roku są już całkowicie zdziczałe. Proces dziczenia postępuje do listopada i zmniejsza się wraz z rosnącą ilością siana, którym je karmię i zwiększającą się ilością wiader z ciepłą wodą, którą je poję. Od stycznia do marca to już prawdziwe owieczki-przyjaciółeczki, oswojone na nowo, mieszkające, jak Pan Bóg przykazał, blisko pasterza. Wraz z wiosną zaczynają dziczeć ponownie, aż do całkowitego zdiczenia po zimnej Zośce. Dzikie owce nie wracają na noc nawet podczas deszczu czy burzy, tzn. takiej „normalnej” burzy z piorunami. Jeżeli zaś wracają (co czynią rzadko), a niebo się chmurzy, to wiem że będzie się działo. Nigdy się nie mylą. Mam więc taki własny i niezawodny, jak dotąd, system wczesnego ostrzegania meteorologicznego. Pozwalam im więc dziczeć, choć czasem serce mi się kraje, gdy leje jak z cebra, a one tam gdzieś z maleńkimi jagniątkami wędrują i sypiają pod gołym niebem.
Tak więc szukam ich rankiem, aby się dowiedzieć co u nich słychać, czy żadna nie kuleje, czy je i przeżuwa, czy smutna jest może i nieswoja. Czasem tak jest, trzeba opatrzyć racicę skaleczoną czy złamany i pokrwawiony kikut roga, czasem jak już wiecie, znajduję jagnię albo dwa jagnięta, czasem znajduję parę sztuk owiec poza ogrodzeniem, a czasem parę sztuk saren wraz owcami na pastwisku, bo dla saren, jak i dla moich owiec, ogrodzenia w zasadzie nie istnieją (elektrycznego pastucha nie używam). Jak jest ładna pogoda, a ja nie mam innych obowiązków, siedzę z owcami na pastwisku i obmyślam strategię pozbycia się saren, bo za przetrzymywanie dzikich zwierząt grożą kary. A te sarnie małpy często pasą się wśród owiec na pastwisku i są widoczne z drogi, jak na stolnicy. Czy ktoś ma jakiś pomysł na pozbycie się saren z pastwiska, nie robiąc im krzywdy? Urzędnikom zza biurek wszystko wydaje się proste. „Otworzyć pastwisko na noc, to wyjdą , albo wygonić”. Proste. Prawda? Nikomu nie przyjdzie do głowy, że jak otworzę pastwisko (robiłam już tak) na noc, to nie dość, że nie wyjdą te, które już tu są, to przyjdą nowe i zamiast 2, mam sztuk 8 wraz z potomstwem. W sumie to się tym sarnom nie dziwię, chcą mieć święty spokój, aby wychować dzieci, a nie mieć myśliwych czy kłusowników na karku. Spędzam więc pełne atrakcji przedpołudnie na pastwisku, czasem robię zdjęcia, ale zwykle zapominam zabrać ze sobą aparat, czytam lub przędę na wrzecionie. Owce zawsze sprawdzają , co robię, przychodzą , obwąchują, ciągną za włosy, zaglądają do kieszeni, usiłują skonsumować książki lub czasopisma. Lubią też jak im śpiewam, więc coś im tam wyśpiewuję, a one słuchają. Gdy przestaję śpiewać, córka Moabitki podchodzi i trąca mnie racicą. I tak czas mija mi do południa. Psom się szybko nudzi więc wymyślają sobie atrakcyjne psie zajęcia – wyścigi, kopanie nor lub skoki przez płoty, albo zapadają w błogi aczkolwiek bardzo płytki sen. Jak i mnie się znudzi, wracam do domu z psami lub bez.
Około południa przygotowuję sobie obiad z tego, co mam w ogrodzie, w spiżarni, co dostałam w ramach wymiany sąsiedzkiej za sery, masło, chleby, konfitury. Zakupy robię raz w tygodniu albo i rzadziej, zwykle są to tzw. „zakupy zwierzęce” czyli produkty, z których gotuję jedzenie dla psów oraz sól, środki czystości, lokalna prasa. Mleko przywożę codziennie po udoju od zaprzyjaźnionej krowy (10 L) i codziennie robię ser, raz lub dwa razy w tygodniu twaróg, z pysznej śmietany ubijam masło, piekę chleb z mąki, którą kupuję w lokalnym młynie, pszenna jest z pszenicy uprawianej przez koleżankę, żytnia ze zboża sąsiada (ok.400 kg), jajka niosą kury, miód mam z pasieki sąsiadki. Cukru używam tylko do przetworów.
Teraz popołudnia spędzam w ogrodzie, w lesie, wiję wianki z ziół, aby pięknie pachniały zimą. Bawię się w malarkę porcelany, garncarkę, tkaczkę, prządkę. Bawię się, bo nie mam jakichś wielkich talentów, ale mam w tym przyjemność. Wieczory są zarezerwowane dla zwierząt, gości. Kładę się późno, bo lubię czytać po zmroku. Czasem czytam przy lampie naftowej, jak ostatnio, bo przez kilka dni nie mieliśmy prądu. Lampy mam trzy i spory zapas nafty. Często wyłączają nam prąd, ale i do tego można przywyknąć.
Czy to nie jest sielskie życie? Wieczne wakacje? Dla mnie jest. Ani mi się nie nudzi, ani nie padam na nos ze zmęczenia. Cieszę się każdego ranka od nowa. Wiem, że jestem na swoim miejscu, dokładnie tam, gdzie powinnam być i robię to, na co mam ochotę. Czego i Wam wszystkich życzę dziękując za odwiedziny
Opis Twojego życia bardzo dobrze pasuje do moich marzeń, właśnie tak to powinno wyglądać, nie inaczej.
OdpowiedzUsuńTe wianki, zwierzaki, chleby i sery... rozmarzyłam się :)
Piękna opowieść. Spokój i rytm. Powtarzalność, która koi.
OdpowiedzUsuńNa pewno nie raz, nie dwa, szlag Cię trafia na małpy sarnie, owcze, może psie, ale szybko wszystko wraca do normy.
Jest też niezwykłe poczucie bezpieczeństwa. Nie ma niepokoju czy starczy paszy dla zwierzów, opału na zimę...
Myślę, że tak właśnie miało być i spełniło się.
Serdeczne pozdrowienia!
..
Zwyczajnie konstruktywnie zazdroszczę!!!
OdpowiedzUsuńmieliśmy niesamowitą przyjemność pobyć chwilę wśród Twoich owiec,pochodzić Twoimi codziennymi ścieżkami - i jest tak jak piszesz spokojnie.Święcie spokojnie. Owieczko, jesteś na SWOIM MIEJSCU to widać, słychać i czuć.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam też wijąc wianki( w przerwach pomiędzy nawałem pracy ) jola
Wychowałam się na wsi i wiem, że "samo" się nic nie robi. Pięknie o tym opowiadasz i widać, że czerpiesz z tej pracy wielką satysfakcję. Cudnie się czytało ten post.
OdpowiedzUsuńZaś co do saren: ustawa o prawie łowieckim zabrania przetrzymywania zwierzyny bez zezwolenia- tylko należałoby się określić co to jest "przetrzymywanie" moim zdaniem jeśli sarna nawet znajduje się za ogrodzeniem, ale można ją stamtąd wypłoszyć i sama ucieknie to nie jest to przetrzymywanie, więc urzędnik nie powinien się czepiać. A jakby się czepiał, to niech określi dokładnie co to jest przetrzymywanie i poda na jakich przepisach się oparł, dla przykładu w przepisach dotyczących przetrzymywania zwierząt dzikich w warunkach fermowych, wysokość ogrodzenia dla jeleni i danieli wynosi 2m, Ty pewnie, aż takiego wysokiego nie masz. Taki jest mój punkt widzenia na tę sprawę- absolutnie nie chciałam się wymądrzać.
Pięknie napisane i wiem, że prawdziwe. Choć widziałyśmy się przez chwilę i zamieniłyśmy ze sobą zaledwie parę zdań, spełnienie i spokój było wiadać w każdym Twoim geście.
OdpowiedzUsuńNiech Ci się wiedzie! Niech sąsiedzi będą jak najlepsi, niech im się chce jak Tobie, niech koguty pieją i niech będzie z tego radość :)
Tak, to jest cudowne, proste, sielskie życie, kiedy to co robisz sprawia Ci przyjemność i ma sens. Marzę o takiej codzienności...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie ;-)
Czytając człowiek się bezwiednie uśmiecha:-))) Piękny jest ten codzienny, równy rytm w życia w zgodzie z naturą i z sobą samym:-)))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Asia
ja tez tak chce .i to juz odraz teraz .niepotrzebne zandne mandry, jogi inne . pies kot i zwierz okolo czlowieka to najlepsze zycie jakie mozna sobie wymarzyc.czy kiedys mozna sie wprosic w gosci ? zazdroszcze choc nie powinnam .sama musze zbudowac sobie taki swiat,cudny swiat
OdpowiedzUsuńCudny opis dnia. Też lubię takie życie i na razie jest podobnie, ale jednak muszę pomyśleć o jakimś zajęciu, mając przy tym nadzieję, że to nie ostatnie takie wakacje w moim życiu.
OdpowiedzUsuńnooo fajnie masz:))
OdpowiedzUsuńPani życie to właśnie moje marzenie..jeszcze niespełnione...dlatego"zawiesiłam"pisanie bloga..właśnie tak chcę żyć..może tylko zamiast owiec kozy...
OdpowiedzUsuńNaszym absolutnym marzeniem jest aby nieść w sobie tyle mądrości aby podzielić kiedyś Twoją codzienność, której bajeczność i prostota pozwala nam codziennie wstać rano i mimo wszystko zmusić się /na razie/ do szusowania na mopie. Dzięki za ten opis. Potrzebowałam tego
OdpowiedzUsuńWydawać by się mogło, że takie życie w obecnych zabieganych czasach jest już niemożliwe, a jednak...
OdpowiedzUsuńTęsknię za takim spokojnym rytmem, ale jak mawiał Boy Żeleński, że w tym cały jest ambaras, aby dwoje chciało na raz, a to nie zawsze jest możliwe, dlatego przyjemnie chociaż poczytać:)
Pozdrawiam
JA na razie nie mogę się poświecić takiemu życiu...W październiku skończy się "urlop" macierzyński i zacznie znów obrzydliwość codziennych dojazdów do "miasta", do pracy, której już chyba bardziej niż wcześniej nie lubię..Młody do żłobka, Mała do dziadków...A dom zostanie sam, psy też, na 10 godzin najmniej...Okropne. Kiedy to się skończy i będę mogła zostać tu, na wsi i żyć jak Ty Owieczko?....
OdpowiedzUsuńPrzepięknie zaprzyjaźniłaś się z naturą, ze zwierzętami, codzienne rytuały, rytm dnia, roku, bywają pewnie sytuacje mocno stresowe, pewnie dajesz sobie z nimi doskonale radę; z wielką przyjemnością przeczytałam ten wpis, że można czerpać radość z codziennych spraw, a znam takich, którzy chętnie zostawiliby to wszystko i uciekli do Warszawy; pozdrawiam, Pasterko.
OdpowiedzUsuńPięknie piszesz o tym, czym zajmujesz się na co dzień. My równiez mieszkamy na wsi od kilku lat, hodujemy kozy, owce i kury. Nasze owieczki to owce pomorskie. Poza tym prowadzimy hotelik dla zwierząt Psią Farmę i Wiejskie Gospodarstwo Edukacyjne BabaLuda. Wiemy doskonale, ile czasu i pracy trzeba poświęcić zwierzakom,ale wiemy również ile satysfakcji daje takie życie. Nie zamieniłabym je na żadne inne!!Ty pewnie też :-)Pozdrawiam serdecznie Iza
OdpowiedzUsuńKiedyś myślałam,że wszystko tylko nie wieś ale z upływającymi latami zmieniły się moje potrzeby,moje marzenia i dzisiaj myślę,że właśnie to o czym tak pięknie napisałaś to właśnie jest życie.Szkoda tylko,że zrozumiałam to zbyt pózno.Serdecznie pozdrawiam:)Tonka
OdpowiedzUsuńJa też nie najwcześniej. Jestem już starą babą i czasem żałuję, że czasu mi nie starczy na to, co chciałabym jeszcze przeżyć, choć to takie zwyczajne i proste przecież, to moje teraźniejsze życie. Pozdrawiam serdecznie. A może jeszcze nie jest za późno u Ciebie?
OdpowiedzUsuńwspaniale Ci się żyje,zazdroszczę bo marzę o przeprowadzeniu się na wieś ale nie mam odwagi ...pięknie piszesz i bardzo fajny blog..będę zaglądać i zapraszam do siebie..pozdrawiam ciepło
OdpowiedzUsuńDziękuję i będzie mi miło Cię gościć
UsuńMatko Boska! A ja myślałam, że to już niemożliwe;) Strrrasznie Ci zazdroszczę, zwłaszcza teraz, gdy szykuje się coraz więcej pracy dla mnie, która sama w sobie fajna, ale ludzie umieją wszystko zepsuć - nie to, co zwierzęta;) Ale najbardziej mi imponuje to, że umiesz prząść, gdy byłam mała - kołowrotek to było takie moje marzenie - wieeelkie i nigdy się nie ziściło. Moi sąsiedzi mieli takie cepeliowski, dla sznytu, ale nie działał chyba, gdy byłam u nich siadałam obok niego i patrzyłam jak w obrazek. eraz, gdy weszłam na Twój blog - wszystko odżyło. Dzięki za ożywienie dziecięcych marzeń;)
OdpowiedzUsuńWitaj. Cieszę się, że czasem komuś odżywają dziecięce wspomnienia. Właśnie niedawno dotarł do mnie mój nowy kołowrotek, tym razem nowozelandzkiej firmy Ashford, design współczesny i na dwa pedały, ale trzeba iść z duchem czasu. Nie mam jednak póki co czasu na przędzenie, a runo czeka.
OdpowiedzUsuńBrzmi poważnie, to pewnie jakaś "technologia kosmiczna";)
UsuńO takim spokoju marzę...
OdpowiedzUsuń