wtorek, 18 marca 2014

Arka Noego


Słowo się rzekło, Rogata Owca powraca ze swoimi opowieściami o życiu ze zwierzętami, w pogodę i niepogodę, o pieczeniu chlebów naszych powszednich, ciast i ciasteczek, spotkaniach i radości ze wspólnie spędzanego czasu. Trochę czasu minęło od ostatniego prawdziwego wpisu. W międzyczasie blog skończył dwa lata, na co zwróciło mi uwagę kilka osób w mailach z prośbą o napisanie wreszcie czegoś.  Czytania więc będzie sporo, może za dużo, ale jestem gadułą. I nie jest to Moi Mili literatura wielkich lotów. Piszę jednak z nadzieją, że będzie się Wam dobrze czytało i nie będziecie żałować, że tu zajrzeliście.
Zanim powrócę do „moich baranów”, opowiem Wam „Historie Drobiowe”. Drób mogliście już podziwiać na zdjęciach.

Owce, jak wiedzą czytający blog od początku, nawiedzały mnie w snach od dzieciństwa i w końcu pojawiły się na jawie. Drób żaden nie śnił mi się nigdy, chyba że w charakterze pieczystego, na porcelanowym półmisku, w wianuszku z pieczonych na klarowanym maśle jabłek, z kardamonem, goździkami i cynamonem. Nie myślałam wcześniej, że kury, a nie daj Boże gęsi, będą członkami zwierzęcej społeczności w moim gospodarstwie wiejskim. Żadnego gospodarstwa nie było wszak w planach. Dom na wsi tak. Tylko weekendowy. Ale sami wiecie, jak to bywa z planami. Czasem zmieniamy je my, czasem zostają zmieniane pod wpływem różnych czynników i sytuacji, a niekiedy zmieniają się niejako same z siebie. Ot tak. Tu myślę o Heraklitowym Πάντα ῥεῖ , czy Owidiuszowym  Tempora mutantur nos et  mutamur in illis ( czasy się zmieniają i my zmieniamy się wraz z nimi).
Na wsi widywałam czasem kury. Gęsi domowe znałam głównie z opowieści o syczących i szczypiących po nogach potworach i jako obiekty sztuki. Moją ulubienicą jest Gęsiareczka z Getyngi, powstała w roku 1901 figurka Elżbietki w stroju ludowym, niosącej gąski......Wikipedia oraz bohaterki obrazu Teodora Axentowicza - Gęsi z pasterką (czy Gęsiarka) z 1883 roku (tak mogę wyglądać w podeszłym wieku, jeśli Bóg pozwoli). W okolicznych wsiach nigdzie nie hodowano gęsi. Gęsi stały się tematem rozmów, gdyż ciekawa byłam, dlaczego nikt ich nie trzyma. To takie piękne i majestatyczne ptaki. Sprawa się szybko wyjaśniła. Podczas rozmów dowiedziałam się, że „gęsi to najgorsze ptaki, bo za(...)rają wszystko i się strasznie drą” i w ogóle są do niczego. Co prawda, to prawda. Trudno też trzymać gęsi wśród tuj i cyprysików, na wypielęgnowanej murawie, przy oczku wodnym z fontanną. Wszystko obróciłyby w niwecz w jeden dzień. Mimo iż nie jestem zwolenniczką takiego zagospodarowania przestrzeni obejścia wiejskiego, doceniam pracę i staranie oraz czystość i porządek. De gustibus non est disputandum, jak wiadomo nie od dziś i nie to ładne, co ładne, ale to, co się komu podoba.
Trzeci dzień czerwca tamtego roku był bardzo ciepły i słoneczny. Wczesnym rankiem miałam zaplanowaną podróż do miasteczka S., celem kupna siatki leśnej  do dalszego grodzenia pastwisk. Kupowałam siatkę u producenta, w drugim gatunku, czyli na wagę. Tego dnia kupiłam 160 kg w czterech rulonach, które wyładowywałam od razu na łące, aby nie musieć targać tej siatki na taczce. Po rozładunku, gdy usadowiłam się już w samochodzie, zadzwonił telefon.
- Cześć! Wiesz, że masz gęgawy? - oznajmiła H. nasza wiejska władza-zbrojne ramię wójta.
-Jakie gęgawy, gdzie? – ja
-Jak to gdzie, u Ciebie? – H.
-Jak to u mnie? – ja
-No u Ciebie. Chodzą – H.
-Gęsi? – ja
-No mówię Ci, że gęsi chodzą. Skąd je masz? - H. Zapytała czujnie, wietrząc jakieś machinacje poza Jej plecami.
-Ja nie mam żadnych gęsi. Widzisz je teraz? – ja
-Teraz nie widzę, ale widziałam przecież, jak jechałam –H. lekko powątpiewająca
-One nie moje – ja
-Twoje, nie Twoje, ale masz – H. tryumfująca
Rozmowę przerwałyśmy, by prowadzić ją dalej bez pomocy telefonów, gdyż dojechałam do domu, a tam przy płocie stała H. Nie zwykła H.- sąsiadka, H.- sołtyska, ale H.-  inspektor weterynarii i członek ekostraży.
Po wejściu za bramę nie widziałam żadnych gęsi. Sie spinnt – pomyślałam, bo czasem myślę sobie po niemiecku (czyli, że H. świruje). A H. czasem świruje naprawdę. Tym razem nawet sama H. pomyślała to samo o sobie – Ich spinne wohl (chyba zwariowałam). Żadnych gęsi nie było, o gęgawach nie mówiąc. Cisza, spokój, przerywany tylko delikatnym jagnięcym meczeniem, gdyż dwa dni wcześniej, na Dzień Dziecka, Salome urodziła bliźniaki, których ojcem był Pożyczony, którego nie mogłam oddać, bo się był zagubił jego właściciel, ale to zupełnie inna i nie mniej emocjonująca historia.

Z powodu braku gęsi, zaproponowałam kawę, ale H. nie odpuściła tak łatwo.
-Idź rób kawę, ja się rozejrzę! – musicie wiedzieć, że H. nie prosi. H. wydaje rozkazy. Ale i tak Ją lubię.
H. udała się na obchód, a ja rozpalić w piecu i zmielić kawę. Wychodziłam z domu niosąc na tacy świeżo zaparzoną i pachnącą kawę, kiedy H. wrzasnęła tak przeraźliwie, że taca wraz z kawą i porcelaną wylądowała na schodach, a ja prawie zeszłam z tego świata. Filiżanki po babci porozbijały się w drobny mak. Na szczęście tylko dwie. Nie te ulubione.
A to zobaczyła H. wrzeszcząc tryumfalnie: Są!!!!




I ja je zobaczyłam. Od razu ujrzałam fresk z grobu Nefermaat (znajdujący się w Muzeum Egipskim w Kairze), przedstawiający gęsi nilowe – tzw. Gęsi z Meidum. Wyglądały oczywiście zupełnie inaczej, ale tak mi się skojarzyło na pierwszy rzut oka, tak to już jest ze skojarzeniami. Z racji mych koneksji historycznosztucznoarcheologicznostarożytnofilologicznych takie one czasem są.
Gdym  je ujrzała, wiedziałam że moje dotychczasowe życie już nie będzie takie samo. Pokocham gęsi, jak owce.

Gęsi – w osobach Tekli i Tytusa (bo takie otrzymały imiona, mimo że Tekla była kaczką w pewnej bajce) - przyszły sobie niewiadomoskąd i zostały niewiadomopoco ( - No i po co Ci te gęsi, mało masz roboty –stały tekst H., tak jakbym miała jakikolwiek wpływ na decyzje gęsi tych). Obie były jakieś zupełnie zdziczałe (głupio pisać obie, gdy chodzi o Nią i o Niego, dlatego czasem mówiłam o Tytusie Gąs). Nie jadły tego, co im dawałam. A dawałam im różne smakołyki. Moje gąski teraźniejsze, tak samo mrozoodporne i bezdomne, smakołyki te uwielbiają.  Nocowały w szuwarach nad stawkiem. Zachowywały się tak, jakby mnie w ogóle nie było. Zbliżała się jednak jesień, a za nią zima, a ja nie wiedziałam co mam z nimi zrobić, jak je na zimę zabezpieczyć. Dyskusjom sąsiedzkim dalszym i bliższym nie było końca. Każda jednak zakończona była rytualnym pytaniem: Ale po co Ci te gęsi? (Używam dużej litery, bo tak lubię, proszę różnej maści językoznawców i psychologów o uszanowanie mej woli ortograficznej. Dziękuję).
Postanowiłam zbudować im domek drewniany, taki nieduży, na dwie gęsi. Pomagał mi w budowie nieżyjący już L. Zima przyszła wcześnie. Była śnieżna i mroźna. Gęsi Domek wypełniony słomą czekał pusty na lokatorki. Gęsi nie dały się złapać, ani zagonić. Zarzucałam na nie koce, aby jednak ptaki pojmać i zamknąć na noc. Łapanki trwały czasem nawet dwie godziny, byłam zmęczona nieziemsko, ale zadowolona bardzo, że mi się udało. A udało mi się może trzy razy. Przez trzy lata. Skuteczność jak widzicie niezwykle imponująca. Tymczasem zima zagościła u nas na dobre. Mrozy były ponad dwudziestostopniowe. Mąż bywający w weekendy, widząc mnie biegającą z kocem i usiłującą złapać gęś, zapytał dlaczego chcę koniecznie je zamykać, skoro one wcale nie chcą dać się zamknąć. Wtedy zapytałam sama siebie, po co właściwie? I bingo! Im nic złego się nie dzieje. Ja chciałam je zamknąć, bo mnie się wydawało, że im zimno, że zamarzną, że zasypie je śnieg, porwie lis (z tym lisem, to się nie myliłam, ale stało się to dopiero po trzech latach i dlatego, że Tekla pofrunęła do sąsiadów akurat tego wieczora, kiedy lis urządzał rzeź u nich w kurniku – 17 kur, 20 kaczek i moja Tekla. Taki bilans. To była szczególna noc. Tekli już  o godzinie  23. nie było na zamarzniętym stawie, gdzie normalnie nocowała , gąsior Tytus darł się wniebogłosy i nawoływał uciekinierkę, owce rodziły, była straszliwa śnieżyca).

Gęsi wygrały walkę ze mną. Doszłam do wniosku, że to jednak one wiedzą lepiej czego chcą. I żyliśmy długo i szczęśliwie, aż do czasu bliskiego spotkania z pewnym lisem Witalisem.
Zanim doszło do spotkania gęsi z lisem, Tekla postanowiła się rozmnożyć i uwiła sobie gniazdo w mięcie. Naniosła jaj i siedziała tak pod gołym niebem trzy tygodnie, aż doszła do wniosku, że z tych jaj niczego nie będzie. Gdy je porzuciła, dokonałyśmy oględzin komisyjnych. Komisja złożona z trzech bab orzekła, że wszystkie jaja to zbuki. Gąski pozostały więc dwie. A zbuki zakopano głęboko.





















Ów czerwcowy dzień był brzemienny w skutki. Bardzo brzemienny, rzec można. Gąski przybyły rankiem, a po południu nastąpiła inwazja z Północy.


Pozdrawiam Wszystkich serdecznie i dziękuję za odwiedziny

P.S.
Nie wiem dlaczego tak wygląda ten post, blogger dziś szaleje, a ja nie umiem sobie z nim poradzić. 






poniedziałek, 17 marca 2014

Powrót Rogatej

Wracając do baranów...zajrzymy do kurnika. To taki owczy zwyczaj. Zawsze zaglądają do kurnika, idąc na przechadzkę. Was też przez kurnik przeprowadzę, ten zielononóżkowy, ale najpierw zapraszam Was w imieniu Gospodyń - Dzikich Kur Hany i Miki - do ich Kurnika Pastelowego  http://dzikakurawpastelowym.blogspot.com/, miejsca szczególnego, w którym codziennie ma miejsce takie współczesne "darcie pierza", wirtualne spotkania i rozmowy, wspomnienia i wspólna zabawa. Tym razem sprawa jest poważna! Chodzi pomoc zwierzętom.

 Zajrzyjcie, wesprzyjcie! 




Ja wspieram tym razem finansowo, nie serowo i dżemowo.

C.D.N. w swoim czasie.
Do zobaczenia!

poniedziałek, 10 marca 2014

Transhumancja, czyli to, co Owca lubi najbardziej

Transhumancja (nie mylić z transhumanacją!*) wywodzona jest przez uczonych w piśmie od francuskiego transhumance. Transhumer w tym pięknym języku znaczy przemieszczać się, migrować, zmieniać miejsce pobytu. Transhumancją zwie się pasterstwo wędrowne (pasterstwo transhumancyjne), czyli wędrówki owiec pod opieką pasterza. Reliktem transhumancji w Polsce jest redyk.

Jako owca, do tego rogata, uwielbiam wszelkie wałęsanie się. Wałęsam się tak od urodzenia to tu, to tam. Bez tego wałęsania żyć nie mogę. Czasem się gdzieś zatrzymam na dłużej, czasem na krócej, ale przemieszczać się muszę. Z nizin w góry, z gór w niziny, nad jeziora i nad morze, na wyspy i półwyspy. Taki już mój owczy los. Owce zawsze w sobie noszę, przenoszą się więc niejako i one ze mną. Gdziekolwiek jestem, myślę o nich. O pastwiskach, jakie mogłyby mieć, o widokach, jakie mogłyby podziwiać.

Tu dla porządku przypis mały:
*Transhumanacja wywodzi się z włoskiego transumanare. Zawdzięczamy słowo to Dantemu Alighieri, który wprowadził je do swojej "Boskiej Komedii" (Raj I, 70) - "Trasumanar significar per verba non si poria...", co przełożył Edward Porębowicz następująco: "Przeczłowieczenie wyrazić się zgoła
Słowami nie da..."

A teraz już zapraszam na wędrówkę i pozdrawiam serdecznie odwiedzających mnie tutaj.



























środa, 5 marca 2014

Zima

Czy to zima, czy jesień? Czy wiosna.  Nie wiem, nie wiem…

Obiecałam post zimowy. A zima do nas wcale nie przyszła. Przez chwilę tylko było biało i mroźno. Aby owce mogły pokosztować śniegu, bo lubią. Aby psy mogły poszaleć w białym puchu. Aby kury rankiem długo się zastanawiały przed wyjściem z kurnika. Aby gęsi popluskały się w przeręblu. Abym mogła wieszać pranie, a ono mogło zamarzać, zanim je rozwieszę. Abym mogła zrobić choć kilka zimowych zdjęć.

Lubię zimę. Za tę ciszę i biel śnieżną, co skrzy się i światło odbija. Zawsze ją lubiłam. Za zjeżdżanie na sankach do utraty tchu, za przemoczone buty, zgubione szaliki i rękawiczki na sznurkach, za czerwony nos i policzki, za śnieżki, śnieg za kołnierzem, za lizanie sopli i ślizgawki. Za jagnięta, których najwięcej miałam zimą. Za jazdę z łopatą i kilofem na pace na niwy moje, za to że nie odpalił czasami samochód i trzeba było pieszo na skróty przez pola dotrzeć do cywilizacji.

Jestem dzieckiem zimy, zimy stulecia. Urodziłam się jeszcze jesienią, ale tamtej jesieni mieliśmy już tęgą zimę. Śniegi, zamiecie, zaspy, odwołane autobusy i pociągi. Choć najgorsze mrozy były jeszcze przed nami, zima już dała się wszystkim nieźle we znaki. Wiedziałam, co się święci i nie pchałam się na świat. Dzięki temu mama zdążyła dotrzeć do szpitala brnąc w śniegu do pociągu, a gdy ten utknął w polu, wieziona saniami na autobus. Świat przywitał mnie mrozem, dom zimnem przeraźliwym, bo popękały piece. Zima 1962/1963 była bardzo ciężka. Przez kilka dni tylko kuchenna angielka dawała ciepło. Przetrwaliśmy tę zimę wszyscy w zdrowiu.  Lodowate kąpiele, ruch na świeżym powietrzu i spacer bez względu na pogodę i porę roku, bogata we właściwe składniki dieta - czyli Hildegarda z Bingen i Sebastian Kneipp. 

Pozdrawiam serdecznie Wszystkich odwiedzających, witam nowych obserwatorów.